Tarawera Ultramarathon jest
jednym z dwunastu biegów tworzących cykl Ultra Trail World Tour. Biegi z tego
cyklu organizowane są na całym świecie w rejonach szczególnie cennych
przyrodniczo i krajobrazowo. Wybór Nowej Zelandii na miejsce takiej imprezy
wydaje się bardzo oczywisty. Tarawera odbywa się w sercu północnej wyspy Nowej
Zelandii, na terenach będących zagłębiem kultury maoryskiej, ponadto bogatych w
niezwykłe twory aktywności geotermalnej Ziemi. Trasa o długości blisko 103 km
prowadzi z Rotorua do Kawerau, w większości przepięknymi leśnymi ścieżkami
wiodącymi pomiędzy jeziorami Tikitapu (Blue), Okareka, Okataina i największym z
nich Tarawera. Na pierwszy rzut oka, po przeanalizowaniu profilu i przewyższeń
(+2755m/-3055m), wydała mi się dość łatwa. W rzeczywistości spora jej część
była całkiem „górska” i trudna technicznie. Stale padający deszcz przyczynił
się do powstania dużej ilości błota, a śliska nawierzchnia stanowiła dodatkowe
utrudnienie. Niemniej jak dla mnie opady deszczu przyniosły więcej korzyści niż
przeszkód. Głównie ze względu na to, że w lutym w Nowej Zelandii jest lato.
Temperatury w dzień dochodziły do blisko 30 st. C. Bieg w takich warunkach jest
dla nas, przyzwyczajonych do zimy, nie lada wyzwaniem. Dzięki opadom
temperatura spadła do ok. 20 st. C i była bardziej przyjazna do biegania.
Start biegu ma miejsce w
lesie Redwood w miejscowości Rotorua. Odbywa się rano o godz. 6:00, ok. 40 minut przed
wschodem słońca. Trudno zwrócić wtedy uwagę na rosnące w nim ogromne sekwoje. Na szczęście odbyłem tam
kilka wcześniejszych treningów, więc zdążyłem go trochę poznać. Przed samym
startem nieodłącznym elementem jest prezentacja maoryskiego tańca Haka. Jest to tradycyjny taniec bojowy,
który był wykonywany przez wojowników maoryskich przed bitwą, w celu ukazania
przeciwnikowi siły i przestraszenia go. Układ taneczno-wokalny zawiera przede
wszystkim groźne miny, z wytrzeszczaniem oczu i dotykaniem językiem brody, oraz
gesty i okrzyki. Występuje też wersja haki
powitalnej, bardziej spokojnej i wykonywanej przez mniejszą liczbę osób, którą
dane nam było obejrzeć podczas ceremonii powitania zawodników poprzedniego
dnia. Tuż po starcie wbiegliśmy do lasu Redwood. Dla łatwiejszego rozpoznania
kierunku przebiegu trasy na ścieżkach leżały patyczki fluoroescencyjne, a w
newralgicznych momentach ustawieni byli wolontariusze wskazujący właściwą
drogę. Duże wrażenie zrobiły na mnie okrzyki kibiców ustawionych wzdłuż trasy.
Najczęściej słychać było donośne „witajcie w lesie Redwood”. Po mniej więcej
pół godzinie zrobiło się w miarę widno, jednak gęste chmury powodowały, że
przez długi czas trzeba było korzystać ze światła czołówki. Po 16 km dotarłem
do Blue Lake. W miejscu gdzie się do niego dobiega stało bardzo dużo kibiców.
Ponownie wbiegałem do lasu, kiedy usłyszałem dochodzący z tłumu głos Anity. Nie
umawialiśmy się tutaj, ale udało Jej się dotrzeć, co było dla mnie miłą
niespodzianką. Po obiegnięciu jeziora dookoła dotarłem do drogi, na której
przeprowadzano kontrolę wyposażenia obowiązkowego, jakim była kurtka
przeciwdeszczowa. Chwilę dalej wbiegłem na pierwszy punkt kontrolny
zlokalizowany na plaży. Bardzo fajne było to, że na każdym punkcie, poza
napojami i przekąskami typowymi dla większości biegów, było sporo żeli
energetycznych. Organizatorzy dali też możliwość zostawienia w tym punkcie
czołówki, z czego skorzystałem. Następne kilka kilometrów wiodło łatwą drogą
publiczną do jeziora Okareka i dalej aż do punktu Millar Road na 23 km.
Zauważyłem wtedy, że punkty są zorganizowane tematycznie. Tutaj wolontariusze
byli przebrani za św. Mikołajów. Tworzyło to niepowtarzalny klimat, zwłaszcza
że uczestnicy tej zabawy bardzo się w nią angażowali. Od Millar Road zaczął się
najtrudniejszy technicznie odcinek, o górskim charakterze. Góry nie są tam
wysokie, jednak ścieżki są wąskie, kręte i skaliste i cały czas biegną raz w
górę raz w dół.
Trzeba było włożyć sporo wysiłku w pokonywanie tej części trasy. Miejscami
trzeba się też było przedzierać przez gęste zarośla, co stanowiło dodatkową
atrakcję. W punkcie Okataina Lodge (39 km) wymieniłem kilka sympatycznych zdań
z wolontariuszami, zatankowałem izotonik oraz żele i szybko ruszyłem dalej. Po
następnych 10 km dotarłem do Humphires Bay – pierwszego punktu kontrolnego nad
jeziorem Tarawera. Zapamiętałem go szczególnie. Kilkaset metrów przed nim
umieszczony był napis powitalny „wkraczasz do strefy pokoju”, wolontariusze
byli przebrani za hipisów, kobiety miały sukienki w kwiaty, a faceci spodnie
„dzwony”, kolorowe koszule i długie pejsy. Stał tam też samochód pomalowany w
barwne wzory z wyróżniającą się na masce pacyfką. Miałem wrażenie jakbym przez
chwilę znalazł się w innej rzeczywistości. Wszyscy byli bardzo pomocni i
uprzejmi. Pytali jak się czuję i czego mi potrzeba. Ktoś bardzo sprawnie
napełnił moje bidony. Szybko ruszyłem dalej na ostatnią część tego trudnego
odcinka, do punktu Tarawera Outlet (58 km). Byłem przekonany że to już tutaj
będzie meta biegu na 60 km i jednocześnie pierwszy punkt przepakowy oraz
miejsce gdzie umówiłem się z Anitą na support. Okazało się jednak, że musiałem
przebiec kolejne 5 km aby dotrzeć do Tarawera Falls. Tam rzeczywiście był duży
punkt, gdzie zgromadził się pokaźny tłum kibiców. W związku z ciągłymi opadami
postanowiłem nie zmieniać butów. Wiedząc że kolejne punkty będą oddalone od
siebie o maksymalnie 10 km , wymieniłem plecak biegowy na jeden bidon z ręcznym
uchwytem. Dalsza część trasy była znacznie łatwiejsza technicznie. Prowadziła
leśnymi drogami o niewielkim nachyleniu. Kolejny punkt Titoki był na ok 72 km.
Wolontariusze byli tam przebrani za lekarzy i pielęgniarki. Po krótkiej
przerwie pobiegłem lekko pagórkowatą drogą do położonego 8 km dalej punktu
Awaroa. W międzyczasie słońce zaczęło się przedzierać między chmurami i
natychmiast zrobiło się gorąco. Na szczęście po ok 40 minutach ponownie zaczęło
padać. W Awaroa gość przebrany za kowboja zachęcał do korzystania z możliwości
schłodzenia się. W tym celu nasączał gąbkę w lodowatej wodzie wypełniającej
beczkę, a następnie umieszczał na karku biegacza. Fajne było też to, że izotoniki
i woda w zbiornikach do napełniania bidonów były schłodzone dzięki umieszczaniu
w nich lodu. Z tego punktu trzeba było pokonać 5 km pętlę, aby ponownie do
niego powrócić. Pętla rozpoczyna się stromą wspinaczką pod gorę Awaroa a
następnie kończy szybkim zbiegiem do punktu wyjścia. Od tego miejsca do mety
jest ok 20 km, w miarę płaskimi drogami. Jest to najszybszy odcinek na całej
trasie. Pierwsze 10 km do Fisherman’s Bridge biegłem zachowawczo, oszczędzając
siły na właściwy finisz. Byłem też już dość zmęczony. Punkt Fisherman’s Bridge
był urządzony w stylu restauracji. Wolontariusze byli przebrani za kelnerów
obsługujących gości. Mieli długie fartuchy i przerzucone przez ramię serwety.
Przed punktem umieszczona była tablica z wyszczególnionym menu, w którym były:
piwo imbirowe, cola, izotoniki, woda i żele energetyczne. Na punkcie była już
Anita z przygotowanymi wcześniej napojami i jedzeniem. Nie za bardzo byłem już
w stanie coś jeść więc uzupełniłem płyny, chwilę odpocząłem i ruszyłem do mety,
do której miałem jedynie 10 km. W punkcie River Road nie zatrzymałem się.
Miałem dobrą prędkość i trochę picia w bidonie. Poza tym deszcz przybrał na
intensywności i miałem sporo frajdy biegnąc przez kałuże. Im bliżej było
Kawerau tym szybciej biegłem. Kilkaset metrów przed metą czekała na mnie Anita,
która podała mi flagę. Przekraczając metę dumnie prezentowałem nasze barwy
narodowe. Zrobiło to spore wrażenie na wielu osobach, co wiem z późniejszych
rozmów. Dotarłem do namiotu dla odpoczywających zawodników o po kilkunastu
minutach poczułem potworne zmęczenie, zwłaszcza w nogach. Musiałem poleżeć pół
godziny zanim ponownie wróciłem do siebie. Dominującym obrazem jaki pozostanie
mi w pamięci z tego biegu to leśna droga – droga przez góry, jeziora, wąwozy i
wodospady, las pełen drzewiastych paproci, będących symbolem Nowej Zelandii.
Było bajkowo.
Trochę mnie tu nie było, znaczy nie pisałem... Działo się bardzo wiele tylko czasu jakoś nie mogłem znaleźć i nie miałem przekonania do dzielenia się moimi biegowymi doświadczeniami. Jakoś mi się to wszystko bardziej osobiste wydawało niż publiczne. W ostatnim czasie spotkałem kilka osób, które mnie przekonały do tego żeby jednak podzielić się tym, że może to być ciekawe też dla innych. Za namową pewnej redakcji przypomniałem sobie jak było w 2014 r na Diagonale des Fous. Relację z biegu na Reunion będzie można przeczytać wkrótce. Tymczasem zaczynam spisywać wspomnienia z Nowej Zelandii...
Wreszcie znalazłem chwilę żeby napisać parę słów o tym co działo się na Wyspach Kanaryjskich. Przyjemnej lektury, może komuś się to przyda. W razie czego pytajcie o więcej szczegółów.
O ultramaratonie Transvulcania po raz pierwszy
dowiedziałem się z krótkiej relacji filmowej, na jaką natrafiłem w sieci w 2011
roku. Oczywiście natychmiast dodałem ją na listę marzeń, ale takich mało
prawdopodobnych w realizacji. Rok później nawet dotarły do mnie informacje o
zapisach, a następnie kolejna, tym razem długa, relacja umieszczona po biegu w
intrenecie przez Telewizję Kanaryjską. Obserwując biegaczy zmagających się z potężnym
upałem i niesamowitymi przewyższeniami nabrałem jeszcze większej chęci
spróbowania swoich sił na tej trasie. W dalszym ciągu miałem przekonanie, że
dotarcie na La Palmę na zawody sportowe jest raczej trudne do wykonania, ale
zaczynałem myśleć że trzeba będzie spróbować. O zapisach na V edycję w 2013
roku wiedziałem z dużym wyprzedzeniem. Sporo czasu wahałem się. Wreszcie kiedy
17 marca wypełniłem formularz zgłoszeniowy okazało się, że około dwie godziny
później skończył się limit miejsc i zapisy zostały zamknięte. Uznałem to za
znak, że tak właśnie miało być i teraz już nie ma odwrotu ;-) Jak to często
bywa był to decydujący moment - następnie sprawy potoczyły się same.
Wiosenne przygotowania miały mi przede wszystkim
pomóc w przyzwyczajeniu się do wyższych temperatur. Niewiele z tego wyszło
wskutek wyjątkowo przedłużającej się w tym roku zimy. Dodatkowo podczas
biegania po śniegu w Masywie Ślęży co chwilę łapałem jakieś kontuzje stopy lub
kolana i miałem sporo obaw o powodzenie startu.
Podczas rozpoznawania możliwości dojazdu na la
Palmę okazało się że na Transvulcanię jadą też czołowi polscy zawodnicy Marcin
Świerc i Piotrek Hercog, postanowiliśmy więc wspólnie zaplanować wyjazd. 3 maja
w nocy wyruszyliśmy z Pasterki 4-osobową ekipą w dość skomplikowaną podróż na
Wyspy Kanaryjskie. Ostatnim etapem podróży był lot małym samolotem lokalnych
linii z Gran Canarii na La Palmę, podczas którego mogliśmy zachwycać się
pięknymi widokami wulkanicznych wysp charakteryzujących się bardzo dużymi
wzniesieniami. Najwyższy szczyt Teneryfy Pico del Teide 3718 m n.p.m. jest
jednocześnie najwyższą górą Hiszpanii oraz wszystkich wysp położonych na
Atlantyku.
Teneryfa i Pico del Teide – widok z samolotu
Przybycie na La Palmę tydzień przed biegiem miało
umożliwić nam aklimatyzację do wysokich temperatur i wysokości. Było to bardzo
mądre. Podczas pierwszych treningów w wyższych partiach wyspy (1500 – 2300 m
n.p.m.) przekonałem się, że o ile temperatury które były wówczas jeszcze znośne
nie stanowiły problemu, o tyle bieganie na wysokości po wjechaniu tam autem z
poziomu morza sprawiało pewne problemy dla mojego organizmu. Krótkim
przebieżkom towarzyszyło mocne kołatanie serca, czasem zawroty głowy i
nudności. Po kilku kilometrach miałem wrażenie jakby ktoś odcinał mi zasilanie,
a przecież te wysokości nie wydawały się spektakularne. Każdy kolejny trening
powodował jednak, że uczucie dyskomfortu było coraz mniejsze, a bieganie
swobodniejsze.
W trakcie jednego z takich pobytów w najwyższych partiach
wyspy, kiedy po skończonym treningu analizowałem podbiegowy fragment trasy, w
pewnym momencie jakby znikąd pojawił się za moimi plecami Kilian Jornet - najwybitniejszy
ultras świata. Biegł tak lekko pod górę, że miało się wrażenie że frunie. Nie
był ani trochę zdyszany. Zaczepiony przeze mnie zareagował bardzo sympatycznie.
Chwilę porozmawialiśmy, moja żona pstryknęła nam kilka fotek, poprosiłem go
również o pozdrowienia dla Polaków do kamery. Zaskoczyła mnie jego otwartość i
skromność. Żadnego gwiazdorzenia – zwyczajna serdeczna rozmowa. Na koniec
życzyłem mu wygranej, on mi dotarcia do mety, przybiliśmy „piąteczki” i
poleciał dalej. Jakiś czas później na szczycie jeszcze raz się spotkaliśmy. Tym
razem dołączyli do nas Marcin i Piotrek, którzy właśnie kończyli swój trening.
Kilka dni przed startem byliśmy w miejscowości
Los Canarios (Fuencaliente), gdzie spotkaliśmy kolejnego Polaka zamierzającego
wystartować w biegu – Błażeja. Nieduża miejscowość położona na południowych
zboczach wyspy ok. 700 m n.p.m. zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Niby nic
szczególnego, ale położenie, a przede wszystkim senna atmosfera rodem z
dzikiego zachodu pozwoliły przenieść się myślami w inną czasoprzestrzeń. Nie
irytowały mnie nawet ospałe ruchy barmana, kiedy oczekiwanie na zamówione piwo
i tapas ciągnęło się w
nieskończoność. Bardzo mnie rozbawiło, kiedy w trakcie westernu lecącego z
telewizora, gdy tylko zaczęła się strzelanina, wszyscy goście wrazz obsługą baru zamarli śledząc akcję tak,
jakby to było najważniejsze wydarzenie dnia.Kanaryjczycy generalnie są bardzo spokojnymi i otwartymi ludźmi. Mieszkańcy
La Palmy, nie skażonej jeszcze masową turystyką, szczególnie wyróżniają się naturalnym
luzem, ale też niezwykle szczerą gościnnością.
Najwyższy punkt La Palmy - Roque de Las Muchachos 2426 m npm położony jest na brzegu gigantycznego krateru wulkanu Taburiente
Od naszego przybycia na La Palmę z każdym dniem temperatury
były coraz wyższe, a prognoza pogody przewidywała największe upały w dniu
zawodów. Przyznam, że zaczynałem mieć pewne obawy o to jak poradzę sobie w
takich warunkach. Mój organizm nie najlepiej znosi ekstremalne ciepło. Coraz
bardziej też rosło napięcie przedstartowe. Bieg tej rangi bez wątpienia wyzwala
ogromne pokłady adrenaliny. Dzień przed startem udaliśmy się wszyscy do biura
zawodów po odbiór pakietów startowych i zasięgnięcie niezbędnych informacji.
Nie wiem dlaczego ale po otrzymaniu numeru startowego i rzuceniu okiem na
ustawioną już metę wraz z prowadzącą do niej prostą wyściełaną czerwonym
dywanem, poczułem dreszcz emocji.
Mr Wierc i Mr Og ;-) troszkę poprzekręcali nazwiska, z Marcinem Świercem po odebraniu numerów
W noc poprzedzającą start nie mogłem zasnąć. Trzeba było wstać o godz. 2.00 w nocy, ponieważ o 3.00 wyjeżdżał nasz autobus pod
latarnię morską Fuencaliente.
Tam już nie było żadnej odprawy czy kontroli, jedynie
nerwowe oczekiwanie do startu trwające ok. 2 godziny. Ze względu na dość silny
wiatr zakamuflowaliśmy się przy ścianie latarni morskiej, aby na kilkanaście
minut przed godziną 6.00 udać się na linię startu. Atmosfera była mocno
podgrzana. Jose Antonio De Pablo - słynny konferansjer na tego typu imprezach,
a także biegacz, popularnie zwany „Depa” - nawijał jak szalony. Wymieniał nazwiska
wielu wspaniałych ultrasów z całego świata, a także wszystkie kraje pochodzenia
biegaczy przybyłych na start, w tym oczywiście Polskę.
Trasa wyścigu jest dość
trudna technicznie.Prowadzi głównym
szlakiem pieszym oznaczonym kolorem czerwonym (GR131). Zaczyna się na południowym cyplu wyspy
przy latarni morskiejwEl FarowFuencaliente, a kończymetą wpołożonej na zachodzie największej
miejscowości Los Llanos de Aridane. Po drodze granią
szczytową obiega się dookoła usytuowany centralnie gigantyczny i niezwykle
malowniczy krater Taburiente. Całkowita długość trasy wynosi 83,3kmze wzniesieniem terenu 4415metrówi spadkiem
4110metrów. Biegacze mają limit 18h na
jej pokonanie.
O godzinie 6.00 odliczanie i ruszamy!!! Zaraz po
starcie wbiega się na bardzo wąską piaszczysto-żwirową ścieżkę z
niespodziankami w postaci większych fragmentów wulkanicznej skały. Pierwsze
kilkaset metrów może kilometr to walka na łokcie, działa adrenalina i każdy chce
oswobodzić się z blokującego tłumu. Nie jest to takie proste przy blisko 1700
startujących i na ścieżce o szerokości ok. 1 metra. W miarę szybko udało mi się
znaleźć w takim miejscu, żebym nie był hamowany oraz żeby mnie wszyscy nie
wyprzedzali, bo wtedy ma się wrażenie, że to nie ten dzień.
Zegar odliczał czas do startu podwójnie - Ultramaraton startował o 6.00, półmaraton 30 minut później z tego samego miejsca
Od startu leci się
cały czas pod górę, przez ok 18 km na wysokość 1931 m n.p.m. Po drodze -
we wspomnianej wcześniej miejscowości Fuencaliente na wysokości 700 m n.p.m.,
na głównym jej placu przez który wiodła trasa, zebrali się chyba wszyscy
mieszkańcy. Szpaler dzieciaków przybijał piątki z przelatującymi ludźmi, a
pokaźny tłum wykrzykiwał słowa które później było słychać na całej trasie vamos, animo, chico, itp. Coś niesamowitego. Ich kibicowanie sprawiło że
nie miałem ochoty odpoczywać. Na zlokalizowanym tam punkcie z napojami wypiłem
w biegu kubek izotonika i drugi z wodą wylałem na głowę. Pomimo bardzo wczesnej
pory (było wciąż ciemno) temperatura wynosiła już ok. 20 st.C. Po drodze,
gdzieś na ok 10km był rewelacyjny wschód słońca.
W trakcie biegu prawie przez cały
czas widać morze, więc jak człowiek się wespnie w krótkim czasie prawie na
2000m to trudno uwierzyć że przed chwilą był na dole. Takie bajkowe widoki
dodatkowo motywują i dodają sił. Większość trasy aż jeszcze za szczyt to gruba
warstwa piachu, czasem piach ze żwirem, bardzo trudne podłoże do biegania. Nabrałem
nieco balastu do butów, ale wysypywanie tego w trakcie byłoby bez sensu.
Wolałem poczekać z tym aż podłoże się zmieni. Największe jednak utrudnienie to
ta niekończąca się wspinaczka. Szczytów Deseada wieńczących pierwszy etap jest
kilka (Las Deseades). Mają swoje numery, ale ten właściwy jest ostatnim na
trasie, tak więc trzeba być cierpliwym. Jeśli wydaje się że szczyt przed nami
na bank jest najwyższy i wreszcie będzie lżej, to za chwilę po osiągnięciu go
wyłania się kolejny jeszcze wyższy. Trochę to mordęga, ale potem jest bardzo
przyjemny zbieg do El Pilar. Jest to usytuowana na wysokości 1456 m n.p.m. jedna
z większych krzyżówek dróg i szlaków, a także sporych rozmiarów strefa
rekreacyjna z parkingami i miejscami do grillowania. Ponadto była tu meta
półmaratonu (26km) przebiegającego po tej samej trasie, którego start z Faro de
Fuencaliente był pół godziny po naszym. Tu
okazało się że mam sporo lepszy czas niż zakładałem, więc już było dobrze, tym
bardziej, że jeszcze byłem świeży. Tłum kibiców w El Pilar był bardzo pokaźny. Wiele
osób rozlokowało się też wzdłuż zygzaka którym zbiegało się do tego miejsca. Atmosfera
była cudowna. Jako że było to jedno z nielicznych miejsc na trasie gdzie dało
się dojechać samochodami, znajdowała się tu mocno rozbudowana strefa z
jedzeniem i napojami. W tym miejscu czekała na mnie Anita. Wobec tego, że
słońce zaczynało już mocniej smażyć zaproponowała mi posmarowanie się mocnym filtrem
UV, ale nie skorzystałem w przekonaniu, że zabieg nocno-poranny w zupełności mi
wystarczy. W trakcie posiłku spotkałem Błażeja wyglądającego bardzo rześko. Cyknęliśmy
sobie pamiątkową fotkę, on poleciał dalej, a ja zająłem się wysypywaniem żwiru
z butów.
Zaraz po wybiegnięciu w dalszą drogę okazało się
że w wyniku mocnego działania słońca cala skóra na moich rękach pokryta jest
pęcherzami wypełnionymi płynem. Już żałowałem że nie skorzystałem z kremu UV.
Kolejny odcinek ok. 7km prowadził w miarę płaską drogą do El Reventon, punktu
kontrolnego z wodą, od którego zaczął się wspin w najwyższe partie gór, czyli
do brzegu gigantycznego krateru Taburiente. Na wysokości powyżej 2000 m n.p.m.
widziałem jak ludzie padali jeden po drugim. Najczęściej rzygali albo dostawali
kontuzji nóg i byli sprowadzani z trasy przez służby medyczne. Z tego co wiem w
podobny sposób odpadł m.in. Mohamed Ahansal, wielokrotny zwycięzca Maratonu
Piasków. Takie widoki tylko zapalały mi czerwoną lampkę ostrożności. Mimo wysokości
temperatura rzeczywiście z każdą godziną rosła i całe szczęście, że
organizatorzy zadbali o spore ilości wody na punktach kontrolnych. W każdym
takim miejscu oblewałem się obficie zimną wodą, co znacząco łagodziło skutki
upału. Na najwyższy punkt wyspy i trasy Roque de Las Muchachos (2426 m n.p.m.) dotarłem
dość sprawnie. Według rozpiski międzyczasów byłem tam na 161 miejscu, chociaż w
trakcie tego nie wiedziałem i nie specjalnie się tym interesowałem.
Dramat zaczął się na zbiegu. Początkowo biegło
się przyjemnie, ale już po 2-3 km okazało się ze trasa zbiegu jest mocno
eksponowana na słońce i było zdecydowanie bardziej gorąco niż wcześniej. Poza
tym ta stromizna! Non stop leci się w dół, co powoduje uczucie jakby w butach
palił się ogień, a mięśnie dodatkowo podnoszą temperaturę ciała. Miałem w
głowie, że po 10km będzie punkt z wodą, niestety nie było go tam. Po pewnym
czasie zorientowałem się, że zostały mi pojedyncze łyki izotonika, które z trudem
dało się wysysać z mojego camelbaga. Czułem jakbym zaczynał się w środku
gotować. Miałem coraz mniej sił żeby zbiegać. Znalazłem się w nieciekawym
położeniu. Przez chwilę pomyślałem nawet, że może tego punktu nie będzie i moim
celem jest dotarcie nad samo morze do kolejnego punktu. Byłem już w stanie
skrajnego wyczerpania i przegrzania. Kilka razy stawałem w cieniu jakiegoś
drzewka, ale doszedłem do wniosku, że w cieniu też jest upał więc jedyne co
może mnie uratować to jak najszybsze, w miarę możliwości dotarcie do wody. Zaczynałem
czuć na ciele mrowienie, coś jakby gęsią skórkę – pomyślałem, że chyba nie jest
dobrze. Najbardziej bałem się tego, że stracę przytomność, znajdzie mnie jakiś
biegacz i zamiast dać mi złapać oddech zwiozą mnie do mety, a przez to nie
ukończę wyścigu. W pewnym momencie zobaczyłem samochód i obok ludzi, więc
pognałem jak najszybciej. Okazało się że nie było ani samochodu ani ludzi, no
to była już korba. Potem dalej, tym razem nie zobaczyłem ale wpadłem na ludzi,
ale to byli kibice i niestety nie mieli wody. Widziałem jak na mnie patrzą, jak
na mój widok łapią się za głowy i wiedziałem że coś jest nie tak. Chwilę
później spotkałem na drodze karetkę. Jak do niej dobiegałem, to facet odpalił i
ruszył w moim kierunku. Kiedy otwierał drzwi zapytałem się go krótko
"water?" - odpowiedział pokazując gestami, że punkt jest bardzo
blisko, tuż za zakrętem. Rzeczywiście po ok. 100m był punkt kontrolny El Time. Jakoś
się tam dowlokłem i natychmiast przedarłem się przez grupkę ludzi wokół beczki
wypełnionej wodą z lodem. Wylałem na siebie całe wiadro. Potem kolejne, kolejne
i jeszcze jedno.... ;) Następnie wypatrzyłem pomarańcze. Wpijając się w kolejne
ćwiartki czułem się nieziemsko. Tuż obok stała jeszcze jedna beczka wypełniona
kostkami lodu i butelkami z Poweradem. Natychmiast dorwałem się do tego skarbca
i usiadłem w cieniu namiotu. Wizja mi falowała i zastanawiałem się co będzie
dalej. W pewnym momencie zauważyłem, że stanęli koło mnie dyskretnie lekarz i
dwie sanitariuszki i cały czas się na mnie gapili. Jak się na nich spojrzałem
to coś mnie zapytali po hiszpańsku, a ja im pokazałem gestem że jest ok. Ale
jak po chwili wstałem to dalej nie było dobrze, zataczałem się jakbym był
pijany. Znowu podszedłem do tej beczki z wodą i poprosiłem wolontariusza żeby lał
na mnie kolejne wiaderka lodowatej wody - to było takie przyjemne uczucie!
Znowu siadłem. Widziałem kolejno przelatujących ludzi i było mi obojętne to, że
jestem na coraz dalszym miejscu. W pewnym momencie przyleciał gość z którym
kilka razy mijaliśmy się na trasie. Śmieszny bo leciał w zwykłej koszuli z
krótkim rękawem. Też zapytał się czy wszystko ok i pogadaliśmy chwilę. Okazało
się że to Irlandczyk i leci z kolegą Szkotem. Ostrzegł mnie że dalsza część
drogi będzie o wiele gorsza. Rzeczywiście ze wskazań wysokościomierza
wychodziło że nie będzie wesoło. Ten punkt w którym siedzieliśmy był na 14km
zbiegu, a od szczytu było 1200 m obniżenia wysokości. Czekało mnie dalsze
obniżenie o 1200m ale na 7 km. Podczas tej pogawędki z Irlanczykiem nagle
uświadomiłem sobie, że kryzys minął i czuję się dużo lepiej. Wstałem po kolejne
wiaderko wody na łeb i już mogłem chodzić normalnie - ekstra - "pogłoski o
mojej śmierci były przesadzone" ;)
Wymyśliłem sobie jak przetrwam dalszą drogę w tym piekle. Wziąłem pustą butelkę po Powerade, napchałem tam kostek lodu i zalałem wodą - do polewania głowy. Okazało się to później zbawienne. Zebrałem się dziarsko i ruszyłem z kopyta.
Tak mnie ucieszyła poprawa stanu zdrowia, że
darłem ostro, wyprzedzając wiele osób. Droga istotnie była najtrudniejsza chyba
z całej trasy. Ten fragment leci się po nawierzchni utworzonej z zastygłej
lawy. Jest bardzo stromo, nierówno i niewygodne stawia się stopy. Wystaje też
dużo ostrych krawędzi. Pod koniec dobiega się łagodnym trawersem do ostatniego
odcinka i staje się nad ścianą, z której jak z lotu ptaka widać dachy
znajdujących się poniżej budynków. Biegnie się w dół zygzakiem, bardzo stromo i
po ścieżce z ułożonych pobieżnie kamulców. Biegnie się biegnie, a raczej
truchta, a te dachy cały czas są gdzieś tam w dole, normalnie wypas ;) Jak już
dotarłem do portu w Tazacorte był tam mocno rozbudowany punkt, z wieloma
kibicami, otoczony knajpkami, przy plaży nad samym morzem. Nie odmówiłem sobie
kilku dzbanów lodowatej wody na głowę;) Chwilę odpocząłem, zjadłem całego
migdała i ruszyłem na ostatni odcinek 6,5 km do mety. Początkowo delikatnie pod
górę, potem ostra wspinaczka i na koniec wylatuje się na wypłaszczenie już w
mieście, od razu na prostą skąd jest 1000-1500 m do mety. Pognałem jak szalony
wyprzedzając po drodze jeszcze kilku biegaczy. Przy okazji moje tempo wzbudziło
wiele entuzjazmu wśród kibiców. Osiągnięcie mety to już bajka, setki kibiców,
Depa który mnie pozdrowił, strefa czerwonych dywanów na których się można
położyć i baseny z zimną wodą. Udało się! Przetrwałem to piekło. Pokonałem
trasę w 11 godzin i 23 minuty – lepiej niż zakładałem, pomimo sporego kryzysu.
Jest dobrze ;-)
Tansvulcania jest dość trudnym wyzwaniem, ale jak
widać do pokonania. Jak dotychczas był to mój najtrudniejszy ultramaraton. Będę
ją wspominał również ze względu na wyjątkowo malowniczy przebieg trasy. Wielkie
wrażenie zrobiła na mnie ogromna ilość wolontariuszy i kibiców, którzy z
poświęceniem dbali o co tylko byli w stanie, zdzierali gardła dopingując wszędzie
i przez cały czas, wskazywali drogę w newralgicznych miejscach na trasie.
Okazuje się, że impreza z krótką historią, pomimo niewielkich niedociągnięć,
które zdarzają się wszędzie na świecie, może być wzorem do naśladowania dla
wielu podobnych imprez na świecie, a zwłaszcza w Polsce. Nie chodzi tu o
sponsora tytularnego, który pociąga za sobą całą oprawę medialną i najlepszych
zawodników świata. Mam na myśli przede wszystkim to, że główną wartością tego
typu imprez jest gigantyczne zaangażowanie lokalnej społeczności w tworzenie i organizację
ich imprezy. Dla Palmeros
Transvulcania jest najważniejszym wydarzeniem w całym roku. Mieszkańcy wyspy również
biorą w niej całkiem liczny sportowy udział. W czasach kryzysu i ogromnego
bezrobocia każdy kto dobiega do mety staje się bohaterem, jest kimś ponieważ
dokonał czegoś wielkiego. Dla mnie bohaterem jest każdy mieszkaniec la Palmy
który włączył się w organizację Transvulcanii. Oni dokładnie zdają sobie sprawę
że ich wspólną sprawą jest odpowiednie przyjęcie gości z całego świata, a robią
to w zdecydowanej większości bezinteresownie.
Będąc tam nie sposób pozostać obojętnym na
przepiękne widoki i ogromną ilość przestrzeni. Piękno La Palmy nie zostało nadszarpnięte
masową turystyką, jak w przypadku najbardziej popularnych Wysp Kanaryjskich.
Nie spotka się tutaj ogromnych kurortów z przytłaczającym widokiem „blokowisk” czyli
cisnących się obok siebie molochowatych hoteli należących do wielkich sieci.
Dzięki temu panuje tu spokój i specyficzna kanaryjska senność. Jest to
doskonałe miejsce wypoczynku dla ludzi poszukujących klimatu lokalności i prowincjonalności.
Jak dla mnie jest to fantastyczne miejsce na wakacje, zwłaszcza dla ludzi preferujących
samodzielne organizowanie sobie podróży. Piękno i zróżnicowanie przyrody, gościnność
mieszkańców, doskonała sieć szlaków turystycznych, super kuchnia lokalnych
restauracyjek i przy tym atrakcyjne ceny – to wszystko sprawia że bez wątpienia
jeszcze tam wrócę.
P.S.
Super trasa, super doświadczenia i super atmosfera.
Gorąco polecam wszystkim miłośnikom długiego górskiego biegania. Ogromne podziękowania
za wsparcie należą się mojej żonie, która część wakacji musiała przeznaczyć na
cele okołosportowe. Kto wie jaką historię bym teraz opisywał – gdybym jej nie
usłyszał przez telefon, kiedy miałem kryzys w El Time?
- Nieco dłuższy reportaż, ale za to bardzo fajnie pokazuje m.in. przebieg trasy:
Jeszcze kilka fotek:
La Isla Bonita - Piękna Wyspa
Jose Antonio De Pablo "Depa"
Marcin i Piotrek po biegu. Uśmiechy uzasadnione - Marcin zajął 10 miejsce, Piotek 35. Gratulacje!
Joe Grant i Thomas Lorblanchet tuż przed startem
Kiedy poprosilem Depę o wspólne zdjęcie zaproponował, żeby do kadru ustawił się jeszcze jeden gość. Powiedział że to też biegacz. Nie wspomniał jedynie że taki dobry ;-). Od lewej Luis Alberto Hernando (zajął 2 miejsce, 4 minuty po Kilianie), Depa i ja.
Kilian Jornet (56kg) nawet przy mojej żonie wygląda piórkowo ;-)
Uxue Fraile zajęła 3 miejsce w klasyfikacji kobiet
Kilian wbiega na El Pilar
Regeneracja w El Pilar
Na zdjeciu "elita" m.in. Sage Canaday, Cameron Clayton, Luke Nelson. Tyłem stoi Amerykanka, z którą leciałem spory kawałek bo dobrze podawała tempo.
Po przylocie na La Palmę można było odczuć że wyspa żyje zawodami
Marcin Świerc po przekroczeniu mety
Piotr Hercog odpoczywa po biegu
Ostatnia prosta do mety prowadzi lekko pod górę ale nie odczuwa się tego. Na zdjęciu Emilie Forsberg zmierza po zwycięstwo wśród kobiet
Marcin, Anita i Piotrek czekają na resztę Polaków. Tutaj witają mnie, co było bardzo sympatyczne. Foto: Karolina Bazydło
Sage Canaday na starcie. Prowadził przez większą część wyścigu. Ostatecznie zajął 3 miejsce
Na mecie
Ceremonia dekoracji. Najlepsi z najlepszych kobiety i faceci. Od lewej stoją: Luis Alberto Hernando, Nuria Picas, Kilian Jornet, Emilie Forsberg, Sage Canaday i Uxue Fraile
Pierwszy odcinek biegnie się w nocy. Efekt 1700 czołówek jest niesamowity
Generalnie powiedzieliśmy im że "nie takie numery rześmy robili w Pułtusku" ;-)