fot. Jarosław Michalik

poniedziałek, 17 października 2011

Znowu szybciej - Przejście Kotliny 2011

Piątek 16 września 2011 - nadszedł wreszcie dzień kolejnej Próby. Na tegoroczne Przejście poza dobrym tempem postanowiłem skupić się na minimalnej wadze plecaka. Po sprawdzeniu prognozy pogody od rana zacząłem więc przymiarki: - kolejne zapakowania, rozpakowania, selekcję i ponowne zapakowania itd. Po kilku takich cyklach udało się skompletować optymalną zawartość "bagażu". Po dodaniu zbiornika z płynem waga kuchenna wskazała 2,6 kg, ale nie wiem czy mogę jej ufać, moim zdaniem było co najmniej 4 kg.

Prognoza pogody była bardzo obiecująca - słaby wiatr w Karonoszach, bez mrozu, pierwsze opady dopiero w niedzielę... poczułem, że może być dobrze! Mój optymizm ograniczała jednak dziwna kontuzja lewego kolana, dziwna ponieważ przyszła nagle w poniedziałek poprzedzający start. Ból w okolicy rzepki był najprawdopodobniej efektem treningu z 4 września kiedy na koniec zbiegałem ze Śnieżki na Jelenkę i później jeszcze na Okraj. Tyle, że wtedy wszystko było OK, ból pojawił się dopiero po tygodniu. Miałem nawet wrażenie, że mój organizm broni się w ten sposób przed wysiłkiem który dobrze zna... ;-) Rozsądek nakazał mi zaakceptować, że albo nie pójdę na Przejście albo skończę je bardzo szybko, np. na Szrenicy. Sam udział w tej magicznej imprezie jest niesamowity.

Wcześniej w czwartek dowiedziałem się, że Muztaghata nie idzie, gdyż dopadła go kontuzja wiązadła. Przyznam, że mnie to trochę załamało, ponieważ nastawiałem się że będziemy napierać wspólnie, podobnie jak rok wcześniej. W zespole 2-3 osobowym zasuwa się dużo lepiej...

Po dojechaniu na miejsce startu w kolejce do rejestracji spotkałem Skiboya,

zaraz potem Wlkp, Wirka i Alę z Marcinem, już zrobiło się bardzo sympatycznie...

Po minucie ciszy za Chłopaków ruszyliśmy ostro  Wlkp, ja i Skiboy (na filmie pierwsza trójka w kolejności od lewej). Pobiegliśmy od początku, choć zakładałem spokojne pokonanie Karkonoszy, a zwłaszcza pierwszego odcinka na Szrenicę, który zawsze sprawiał mi pewne kłopoty. Mógłbym to żartobliwie skwitować słowami: "Staszek zaczął biec to i ja pobiegłem" ;-). O dziwo tempo okazało się dla mnie idealne, a na podejściu wcale nie odczuwałem kontuzji, pewnie adrenalina znieczuliła kolano. Do Śnieżnych Kotłów lecieliśmy właściwie w trójkę, nie wiem co się stało Staszkowi, że nagle zwolnił. Kamienną ścieżką pod Szyszakiem zbiegało się fantastycznie. Na przełęczy Karkonoskiej zameldowaliśmy się wspólnie ze Skiboyem o 22:10, co chyba było wynikiem całkiem dobrym, bo Skiboy wypowiedział wtedy jedno popularne słowo ;-). Ja wcześniej nie sprawdzałem czasu na tym odcinku. Dalszy odcinek pod górę do Słonecznika leciałem jak po płaskim, i tuż po godz. 23.00 zawitałem do Śląskiego Domu na krótką pogawędkę, żurek, herbatkę i uzupełnienie płynów w plecaku. Po wyjściu ze schroniska spotkałem Skiboya, który zrezygnował z odpoczynku i posiłku i  poszliśmy razem do Okraju, gdzie dotarliśmy o 1:10. Pomyślałem, że możemy dalej pędzić wspólnie, niestety odłączył się na początku Rudaw i dalszą część trasy musiałem pokonać w pojedynkę.

Tuż przed Przełęczą pod Bobrzakiem poczułem bardzo mocny zapach zwierzyny, najprawdopodobniej dzika - coś szeleściło w krzakach ale nie uciekało. Szczerze mówiąc poczułem w tym momencie nagły wzrost temperatury i przez moment miałem w głowie plan ewakuacji - lokalizowałem wszystkie w miarę cienkie drzewa w najbliższej odległości ;-)

Przez całe Rudawy odczuwałem mocny ból w kolanie, zwłaszcza w okolicach Wołka i zejścia z Bolczowa do Janowic. Jeszcze na początku Janowic rozważałem rezygnację, byłem bardzo zadowolony że udało mi się dotrzeć aż tak daleko, w dodatku w rekordowym czasie (byłem tam ok. 4:00). Krótki odpoczynek pod dworcem kolejowym sprawił jednak, że ból minął, mogłem więc napierać dalej. Punkt na Różance był jeszcze nieczynny. Na podejściu na Dudziarza trafiłem na niespodziankę - na szlaku ktoś zorganizował pastwisko. Stado krów leżało za przenośnym ogrodzeniem pod napięciem i świeciło we mnie niezliczoną ilością oczu. Musiałem przechaszczować naokoło tej zaskakującej kwatery. Na PK pod Barańcem nie spotkałem nikogo, podobnie było pod Okolem, a przecież liczyłem na wodę na niektórych punktach. Na szczęście rzeczka przy podejściu na Leśnicę chyba nigdy nie wysycha i już dawno uodporniłem się na jej mikroflorę ;-)

Na Górze Szybowcowej właśnie organizowano PK, mogłem wiec pozwolić sobie na krótki odpoczynek. Jeśli dobrze pamiętam było po 9:00 i zaczęło robić się coraz cieplej. Na Perle Zachodu też zrobiłem małą przerwę. W Goduszynie byłem już mocno zmęczony. Z jednej strony dawało się we znaki ostre tempo, jakie narzuciłem, z drugiej strony palące słońce i wysoka temperatura. Bardzo jestem wdzięczny dziewczynie z tego PK za to, że przyniosła mi wodę którą mogłem się schłodzić, co bardzo poprawiło mi nastrój.

Od dłuższego czasu wiedziałem, że mam bardzo dobry czas i założenie złamania doby stawało się coraz bardziej realne. Nie mogłem sobie więc pozwolić na zmniejszanie tempa. Zaowocowało to kolejnym, tym razem dość dużym kryzysem. Najpierw na wyjściu z Górzyńca poczułem zawroty głowy w efekcie zmęczenia, braku wody i upału. Natrafiłem na betonowy krąg przy drodze, w którym przelewała się spływająca woda. Wbrew rozsądkowi bez chwili wahania zanurzyłem w nim głowę, co wywołało jakiś rodzaj szoku termicznego, bo przez 2-3 minuty czułem jak odpływam, miałem wrażenie że zaraz zemdleję, wszystko wokół się kręciło, a wewnątrz miałem uczucie jakbym szybko zjeżdżał windą. Na szczęście po chwili wszystko się unormowało, mogłem więc napić się wody zmąconej uprzednio nurkowaniem. Poza tym zauważyłem, że na dnie tego zbiornika leży nieżywa żmija, ale co tam, pragnienie było silniejsze...

Najtrudniejszym na całej trasie odcinkiem okazało się podejście pod Zakręt Śmierci i dalej na Wysoki Kamień. Kilka razy padałem na trawę ze zmęczenia, kontrolując oddech, żeby nie przesadzić. Po krótkiej przerwie w schronisku na Wysokim Kamieniu i uzupełnieniu płynów w organizmie i w plecaku, dokładnie o godzinie 15:00 wyruszyłem na ostatni odcinek Przejścia. Za mną było już ok 130 km trasy, przede mną jedynie 15. Biegłem aż do Jakuszyc zastanawiając się jak to jest możliwe, że mam jeszcze takie zapasy energii. Powoli zaczynałem czuć euforię związaną z dotarciem do mety, podobnie zresztą jak w poprzednich latach. W Jakuszycach zatrzymałem się na moment, gdzie wymieniłem kilka słów z ludźmi z punktu, którzy poczęstowali mnie herbatą. Dalsza trasa przez Przedział nieco się dłużyła, zwłaszcza podejście, ale jak tylko droga zaczęła schodzić w dół, rozpocząłem szaleńczy finisz. Leciałem zupełnie tak jakbym dopiero co wystartował. Ok 300 metrów przed metą potknąłem się o jakiś kamień i wyrżnąłem takiego orła, że zdarłem łokieć i kolano, ale któżby się przejmował takimi pierdołami w takim momencie. Chwilę później wbiegałem na metę!!!

Uczucie było niesamowite! Jeszcze nie wiedziałem jaki mam dokładnie czas ale był jeszcze dzień ;-) Było słonecznie, a pora całkiem wczesna. Właściwie to najlepsze uczucie pojawia się kilka minut przed samą metą. W wyniku euforii człowiek produkuje chyba jakieś hormony szczęścia. To spowodowało, że byłem tak oszołomiony, że nie byłem świadom, że Anita coś do mnie krzyczy, chociaż na nią patrzyłem. Pokonałem trasę w rekordowym czasie 21h i 32 min i co bardzo ważne nie nabawiłem się kontuzji. Nie wiem do końca jak to się stało, nie jestem przecież zawodowcem.

To była dla mnie niesamowita przygoda. Pokonywanie trasy miało w sobie coś magicznego. Osiągnąłem coś w co wcześniej nawet bym nie uwierzył. Nie walczyłem z  innymi uczestnikami i nie skupiałem się na  byciu  "pierwszym". Moim celem nie było pokonywanie kolejnych małych odcinków, a płynne przemieszczanie się w stałym tempie. Od początku całkowicie zintegrowałem się z trasą i z górami. Czerpałem przyjemność z obcowania z otoczeniem pomimo ogromnego zmęczenia. Dlatego mogę powiedzieć, że to było dla mnie przyjemne Przejście. Kolano bolało mnie jeszcze przez dwa tygodnie, ale to już historia.

Czwarty raz pokonałem tą trudną trasę, każdego roku poprawiając swój czas. Myślę, że najważniejsze w tej imprezie jest to, że daje ona każdemu, kto bierze w niej udział możliwość pokonywania własnych słabości, odkrywania swoich ogromnych możliwości, nabierania pewności siebie i łamania kolejnych barier. Tak tak - poprawianie wyników to też istotny element Przejścia. Jest wielu krytyków tzw. "sportowego" pokonywania trasy. Czasem słyszałem, że przecież nie o to chodzi. Każdy ma prawo myśleć po swojemu. Ja uważam, że gdyby nie odwieczna chęć człowieka do pokonywania barier i sprawdzania swoich możliwości, nie byłoby tej imprezy. Daniel Ważyński wraz z kolegami nie podjąłby próby sprawdzenia czy się da, a jego koledzy z GOPR-u nie kontynuowaliby kolejnych prób. Jestem też pewien, że Daniel i Mateusz co rok kibicują każdemu w jego przygodzie -  tym, którzy chodzą coraz dalej i tym, którzy chodzą lub biegają coraz szybciej. Jako ludzie zaangażowani w życie gór i uprawiający różne aktywności z tym związane podejmowali przecież wyzwania. Wyzwaniem jest zawsze to czego jeszcze nie osiągnęliśmy. Dlatego właśnie każdego roku staram się przemierzać trasę Przejścia Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej coraz szybciej. Dlatego za każdym razem chcę pokonywać samego siebie...


Więcej o Przejściu Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej na stronie

czwartek, 13 października 2011

Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej 2011 - przygotowania

Po tegorocznym Przejściu postanowiłem napisać kilka zdań. Niestety zazwyczaj po pewnym czasie szczegóły wywiewa mi z głowy górski wiatr, więc poprzednie edycje pamiętam jedynie przez pojedyncze krótkie wspomnienia i kilka zdjęć, a szkoda...
 
Przygotowania zacząłem już w kwietniu od spacerów po Izerach. Może trochę dziwacznie było zaczynać od końca, ale w efekcie wrześniowym bardzo się to sprawdziło. Częściowo ze względu na zalegający długo w Karkonoszach śnieg, a częściowo przez magię Wysokiego Kamienia pierwsze trzy tzw. rekony miałem w tych magicznych górach. W ten sposób wyrobiłem sobie odruch Pawłowa - zawsze jak zaczynam podchodzić od Zakrętu Śmierci na Wysoki Kamień ślinię się na myśl o tamtejszej szarlotce ;-)

Bazując na doświadczeniach z poprzedniego Przejścia postanowiłem złamać na tej trasie dobę - nie żeby za wszelką cenę i nie że nie ma innej opcji, zwyczajnie człowiek chce się poprawiać, pokonać samego siebie, wyzwania są przecież solą życia...
W owym czasie rozpisałem więc całą trasę na odcinki czasowe, ambitnie i realnie, żeby nie przegiąć, wycelowałem w 23,5 godziny. Rozpisałem i... plan gdzieś sobie zaległ, odnalazłem go dopiero tydzień temu.;-)

W maju zamiast roztrenowywać organizm delektowałem się z Anitą urokiem wysp szczęśliwych...

Dopiero na początku czerwca wraz z Muztaghatą wybraliśmy się na czeską stronę Izerów. Zrobiliśmy pętelkę z wejściem na Ještěd, trasa była bardziej rekreacyjna, no bo jak napierać w krainie piwa? ;-)
Tydzień później prawdziwa zaprawa - Krakonošova Stovka. Trasy nie znałem, kondycji nie było, a pogoda delikatnie mówiąc nie rozpieszczała. Poza tym, podobnie jak reszta polskiej grupy z Wirkiem na czele, z Míru zbiegłem do Černého Dolu i dalej w las, dodając do trasy jakieś 10-15 km, taki czeski szał ;-) ... no ale jakoś skończyłem. Niestety okupiłem to kontuzją, dopadł mnie "shin splints" - w dodatku w ostrej postaci zapalenia ścięgna, wobec czego następne dwa miesiące o górach mogłem jedynie poczytać w branżowych magazynach. Transjura została przełożona na następny rok.

Pierwsze rozruchy po przerwie miałem dopiero w sierpniu. Początkowo delikatnie wokół Ślęży, jednak ścięgno cały czas dawało znać o sobie. Potem dwa tygodnie przerwy. Właściwie to w sierpniu zrobiłem dwa rozchodzenia. We wrześniu też dwa, ale bardziej intensywne i ostatnie dwa tygodnie przed Przejściem postanowiłem zostawić na regenerację mięśni. Tydzień przed Przejściem w związku ze zmianą przebiegu trasy był jeszcze mały rekon Jakuszyce-Kamieńczyk. Wtedy okazało się że z moim lewym kolanem coś jest nie tak...