fot. Jarosław Michalik

wtorek, 25 września 2012

IX Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej 2012

Trasę tegorocznego Przejścia postanowiłem pokonać na luzie, ze swobodą, jednocześnie czerpiąc z tego przyjemność. Podczas przygotowań skoncentrowałem się na budowaniu siły niezbędnej przy pokonywaniu wzniesień. Szybkość i lekkość na odcinkach płaskich miałem już wypracowaną do poprzedniej edycji. Można powiedzieć, że każdy rok to w moim przypadku dokładanie kolejnego elementu do całości jakim jest bieganie ultra.

Tradycyjnie w ciągu sezonu miałem wybrane dwie imprezy: treningową i priorytetową. Treningową była Krakonošova Stovka, gdzie miałem zamiar poprawić swój wynik uzyskany w poprzednim roku. Popełniłem wówczas błąd nawigacyjny i nabawiłem się kontuzji, dlatego w tym roku od wiosny przeprowadziłem kilka rekonesansów na trasie. Opłaciło się - na metę dotarłem o 5 godzin szybciej zajmując 23 pozycję. Imprezą priorytetową na ten rok pierwotnie miało być UTMB, ale po nieudanym losowaniu zdecydowałem nastawić się na udział w Przejściu.

Różne pomiary robione podczas treningów nie wskazywały na to, że osiągnięcie czasu lepszego od ubiegłorocznego będzie możliwe. Uznałem, że dużym sukcesem będzie ucięcie dodatkowych 5 minut. Na tak długich trasach zawsze dochodzi niepewność związana z pogodą oraz możliwym pojawieniem się kontuzji lub wyczerpaniem sił. W moim przypadku niepewność przekłada się na niezwykle cenną ostrożność i szacunek dla trasy.

Biorąc pod uwagę główny kulejący element poprzedniej edycji opracowałem strategię związaną z nawadnianiem. Zaplanowałem najbardziej newralgiczne miejsca i ilości izotoników na poszczególne etapy. W rzeczywistości na trasie starałem się korzystać z jakiejkolwiek dodatkowej możliwości uzupełnienia płynów w organizmie, w postaci  punktów gastronomicznych i wody na niektórych punktach kontrolnych. Prawidłowe nawadnianie jest jednym z kluczowych warunków utrzymywania dobrego tempa.
Zawartość plecaka ograniczyłem o rzeczy zbędne w poprzedniej edycji, poza batonami, które zrobiły ze mną pełną pętlę ;-). To kolejna cenna porcja wiedzy o moim organizmie na przyszłość.

Kilka dni przed startem okazało się, że szykuje się wymarzona pogoda jak dla mnie, tj. chłodno, bez opadów i z wiatrem w Karkonoszach (ale to raczej norma).

14 września pojawiłem się na starcie Przejścia w Szklarskiej Porębie. Widoczne było zwiększenie limitu uczestników, bo tłum był większy niż rok temu. Nie zabrakło też stałych bywalców;-)
"Lecieć, nie lecieć? A jak będzie padało?" Na starcie z Maciejką
Napieracze: za mną po lewej Borman, dalej Wlkp i Skiboy po prawej
Po tradycyjnej minucie ciszy ku pamięci Daniela i Mateusza o godz. 20.00 ruszyliśmy na trasę. Okazało się, że od samego startu oderwałem się od reszty grupy biegnąc do Kamieńczyka. Nie chciałem zajeżdżać się na początku i na Szrenicę podchodziłem zachowawczo, na jakieś 70% mocy, co bardzo się później opłaciło, gdyż przez całe Karkonosze czułem się w doskonałej formie. O godz. 22:02 zgodnie z założeniami zameldowałem się na Przełęczy Karkonoskiej, a w Śląskim Domu na herbatkę zawitałem o 23:15. Podejście na Śnieżkę pokonałem bardzo spokojnie. Zauważyłem wcześniej, że napierając tam bardzo ostro można nadrobić 2-3 minuty w stosunku do spokojnego tempa, więc forsowanie sił w tym momencie jest bez sensu. Trochę meczący ze względu na błoto, kamienie i wystające korzenie drzew był dla mnie odcinek od Skalnego Stołu do Czoła. Zbieg na Okraj był prawdziwą frajdą, bardzo lubię zbiegi ;-) Na Okraju pierwsze zaskoczenie - pozytywne. Mimo spokojnego momentami tempa dotarłem tam w 4h 30min, o pół godziny szybciej niż zakładałem. Sam siebie nie podejrzewałem o coś takiego. Czyli spokój wychodzi na dobre :)

Następna część trasy, aż do punktu kontrolnego pod Okolem to czysta przyjemność. 95% tego odcinka biegłem utrzymując stałe tempo. Jednocześnie nie było żadnych oznak kontuzji. Nieliczne podejścia, jak Konie Apokalipsy czy Różanka, okazały się łatwiejsze niż się spodziewałem. W Janowicach pojawiła się lekka mżawka, ale trwała zaledwie kilka minut. Różankę zdobyłem o 4 rano. Nocne pokonywanie dróg leśnych niesie ze sobą szereg atrakcji w postaci zaciekawionej zwierzyny. Miałem wrażenie, że w tym roku było tego wyjątkowo sporo. Co chwilę słyszałem odgłosy szalonego galopu albo obserwowałem jedną lub kilka par "świecących" punkcików. Prawdziwa przygoda ;-)

Powoli zaczynało się coś, co jest dla mnie jednym z najsilniejszych motywatorów do uprawiania biegów długodystansowych - jednostajne tempo pozwalało wchodzić co pewien czas w stan będący rodzajem transu. Im dłużej biegniesz tym trans jest przyjemniejszy i tym dalej jesteś od zmęczenia i bólu. Odbiór rzeczywistości jest zniekształcony, ale jest to niesamowicie przyjemne wrażenie. W taki stan nie wchodzi się nagle. Biegniesz, biegniesz, biegniesz…, kroki nadają rytmikę, przestajesz myśleć o wszystkim co cię otacza i po pewnym czasie zaczynasz być jakby po drugiej stronie samego siebie. Ciężko mi opisać to dziwne uczucie, ale mam wrażenie, że ten stan mocno dodaje skrzydeł. To nie jest tak, że wyłączam się i jestem obok samego siebie, czy nad sobą. Ja to odczuwam jakbym był sam wokół siebie drugą, nieco większą postacią. Niebezpieczeństwo jest takie, że jeśli nie masz włączonego czujnika, możesz w tym stanie polecieć niewłaściwą drogą. Na szczęście miałem aktywny GPS gdzieś w głowie, bo kilka razy kiedy schodziłem z właściwej ścieżki natychmiast jakaś czujka wyrywała mnie z letargu i wracałem na trasę. Poczucie czasu w takim biegowym transie też jest mocno zniekształcone. Nie ma mowy o tym, żeby coś się dłużyło ;-)

Na Przełęczy Komarnickiej poczęstowałem się od orgów kilkoma łykami wody. Okazało się, że w efekcie długotrwałego wysiłku mój organizm postanowił nie skorzystać z tego prezentu. Trochę wystraszyłem się, że nie mogę w tym momencie przyjąć płynu. Jak wspomniałem wcześniej - nawadnianie jest jednym z najważniejszych warunków dotarcia do mety. Po kilku minutach odpoczynku przemogłem się jednak, wypiłem trochę izotonika i pobiegłem dalej. Świt przywitałem na Kapeli.

Pod Okolem chwilę poczekałem na obsługę punktu kontrolnego i po zarejestrowaniu się poleciałem dalej. Trasa za Okolem była rozjeżdżona motorami i quadami, ale nie było zbyt mokro więc biegło się po tym jak po dywanie. Podejście z Chrośnicy pod Leśną miło mnie zaskoczyło, gdyż zazwyczaj na tym etapie już trochę sapałem, tymczasem udawało mi się utrzymywać dobre tempo, bez większych oznak zmęczenia. Pojawił się niewielki ból w kolanie, ale tylko podczas marszu, w trakcie biegu zanikał. O godzinie 8.15 zdobyłem Górę Szybowcową. Biegnąc dalej przez Jeżów Sudecki pierwszy raz spotkałem Piotrka, uczestnika jednej z poprzednich edycji Przejścia. Później czekał na mnie jeszcze na kilku następnych punktach i kibicował do dalszej walki, co było dla mnie bardzo pomocne. Jeśli jesteś w trasie od ok. 100 km, biegniesz sam, a jedynymi ludźmi których spotykasz są osoby na punktach kontrolnych, spotkanie kogoś kto wspiera cię dopingiem jest bardzo pomocne i dodaje sił. Podobnie fajnym wsparciem było dla mnie spotkanie z Jarkiem na wyjściu z Wojcieszyc, gdzie zrobił mi kilka fotek i towarzyszył przez chwilę w trasie.
Najtrudniejszym kondycyjnie odcinkiem było dla mnie podejście z Górzyńca na Zakręt Śmierci. Zmęczenie zawsze powodowało że pokonywałem ten fragment  z dużym trudem. Teraz nastawiłem się też na dodatkowy punkt żywieniowy, jaki miał być w Górzyńcu, ale kiedy tam dotarłem jeszcze nie został ustawiony. Tutaj był jedyny zaskok pod względem nawadniania. Na Zakręcie Śmierci zrobiłem sobie długi odpoczynek, chyba najdłuższy podczas całego Przejścia, bo trwał jakieś 10-15 minut. Odwiedzili mnie tam Maciejka ze wspomnianym Piotrkiem, nabrałem więc sił. Na Wysoki Kamień dotarłem niespodziewanie lekko.

Dalsza część trasy zawsze jest dla mnie właściwym finiszem. To najprzyjemniejszy odcinek. Wychodząc ze schroniska na Wysokim Kamieniu, jeśli się weźmie odpowiednio głęboki wdech, czuć wyraźny zapach mety. Ponadto, o ile wcześniej nie skupiałem się nad czasem jaki uzyskam, to rzut oka na zegarek w schronisku uświadomił mi, że mam szansę zmieścić się w 20 godzinach, bez specjalnego przyspieszania. Wystarczy tylko dalej lecieć takim samym spokojnym tempem. No to poleciałem....

Pewnie wielu zna to przyjemne uczucie, gdzie zmęczenie znika całkowicie i zaczyna się euforia. Nic już nie powinno przeszkodzić w osiągnięciu mety. Dotarcie do Jakuszyc wydawało się krótką chwilą. Tradycyjnie podchodzenie na Przedział trochę się przedłużało i dodatkowo było uatrakcyjnione zrytą przez ciężki sprzęt drogą. Po osiągnięciu najwyższego punktu, kiedy zaczyna się zbieg, euforia związana z końcem tej trudnej trasy była jeszcze większa. Kamienie na trasie dawnego toru saneczkarskiego nad Kamieńczykiem były wyjątkowo śliskie. Nie przeszkodziło mi to jednak w zbieganiu swoim tempem. Jakieś 500m przed metą spotkałem Tomka, który biegł ze mną dalej, i po chwili okazał się Jarkiem - takie tam błędne rozpoznanie ;-), ten stan jest naprawdę ekstra! Nakłonił mnie do zwiększenia tempa i tak o 15.55 dotarłem do mety, łamiąc barierę 20 godzin o 5 minut. Przez zmianę tempa w końcówce trochę się zadyszałem i chwilę zajęło mi złapanie oddechu. Po zjedzeniu rosołu pojechałem na wesele.... ;-)


Stając na starcie tegorocznego Przejścia nie spodziewałem się, że złamanie 20 godzin będzie możliwe. Chciałem jedynie pokonać całą trasę równym dobrym tempem, a jeśli się uda to poprawić swój zeszłoroczny czas. Właściwie to chyba utrzymywanie stałego tempa jest najlepszą metodą na tak długim dystansie. To jest w pewien sposób oczywiste. Nowością okazało się dla mnie to, że jestem w stanie pokonywać biegiem długie odcinki, tak długie jak nigdy wcześniej. Nie znałem siebie z tej strony. W znacznym stopniu przyczyniła się do tego zdolność osiągania innego stanu świadomości podczas biegu. Poza tym myślę, że udaje mi się każdego roku rozwijać kolejne elementy niezbędne w biegach ultra. W tym roku była to siła na podbiegach, ale myślę że w tym elemencie też są spore możliwości poprawy. We wcześniejszym okresie opanowałem lekkość - nie męczę się na długich dystansach. Kluczowym w przyszłości będzie dołożenie szybkości, ale też ograniczenie kontuzji. Coś muszę z tym wydumać. Tyle przecież fantastycznych imprez na świecie...

Dziękuję wszystkim osobom związanym z Przejściem za organizację, udział i wsparcie. Szczególnie dziękuję za wsparcie wszystkim bliskim mi osobom, zwłaszcza mojej żonie - nie jest łatwo żyć z wariatem ;-). Za rok jubileuszowa 10 edycja, w której chyba nie wystartuję ;-) no.... bo... może mnie boleć w tym czasie kolano... :-) ... no chyba że nie będzie... ale chyba będzie...

Dzięki dla Muztaghaty za wspólne wiosenne przygotowania do Krakonošovej Stovki – dużo mi dały i otworzyły myślenie na pewne nowe możliwości.
Wirek – tobie dziękuję za telefon w odpowiednim momencie  kilka godzin przed startem. To zawsze taki moment, gdzie mam sporo obaw czy uda mi się pokonać trasę, czy nie wysiądzie mi psycha i takie tam... Twój telefon bardzo mnie uspokoił i podbudował.

Wielkie gratulacje kieruję dla tych których wciągnąłem w to "bagienko": dla Wojtka za powtórzenie trasy, a dla Andrzeja i Tomka za przełamanie się i realizację planu. Wszyscy osiągając metę zostali zwycięzcami. Panowie jesteście wielcy!
Wojtek i Andrzej z dyplomami. Z tyłu niedowierzający Lupus.
Wystarczy jedna solidna zamknięta pętla i serce damy zdobyte!

Istotnym elementem tego co robię jest możliwość inspirowania innych ludzi. Mnie też kiedyś ktoś zainspirował do tego, żeby spróbować szybciej. Udało się. Wiem jaka to frajda. Świadomość, że może ktoś zainspiruje się tym co robię i przez to odkryje swoje nieznane zdolności powoduje, że czuję dużą satysfakcję. Może nawet większą od poprawiania wyników. Wyniki są przecież umowne. Głupotą byłoby tkwienie w liczbach - nie są najważniejsze. Mam nadzieję że jak nie ja, to ktoś w przyszłości pójdzie dalej.

Wystarczy już tych wspomnień, to jest już zamknięty etap. Przede mną kolejne fajne imprezy…


P.S.
Artur - teraz Ty! ;-)

Doborowe towarzystwo podczas "nawodnienia postartowego", od lewej: Tomek (Napieracz), Marcin (Rascal), Przemek (TIN), Artur (Muztaghata), Wojtek (Abdul), ja i Andrzej (Ultras)

A co to za kamizelki jakieś takie niebieskie? ;-)


piątek, 7 września 2012

UTMB 2012 - byłem, widziałem...


Miejsce startu/meta w Chamonix z charakterystycznym koścołem w tle


Do Chamonix pojechałem zobaczyć jak ta impreza wygląda od strony kibica oraz na co mogę nastawiać się podczas biegu w przyszłym roku. Wyjeżdżając z Polski niedowierzałem, że we Francji leje i zimno i pada... ;-) u nas przecież było lato. Po dotarciu do Genewy dalej nie wierzyłem, że tuż obok jest tak nieciekawie, ale po dotraciu do Les Houches, gdzie spaliśmy, wszystko stało się jasne - łatwo w tym roku biegacze mieć nie będą. Utwierdziłem się w tym przekonaniu rano, gdy zobaczyłem ośnieżone stoki kilkaset metrów powyżej hotelu.

Dzięki świetnemu zorganizowaniu śledzenia postępów zawodników on-line wiedzieliśmy, że czołówka TDS zbliża się do naszego miasteczka. Wyszliśmy w nocy kibicować. Na punkcie kontrolnym pomimo padającego deszczu zebrała się spora grupa ludzi, z czego chyba połowę stanowili Polacy. Atmosfera była wspaniała. Na 103 km trasy najszybsi zawodnicy zatrzymywali się na kilka sekund po czym ruszali na finisz ostatnim w miarę płaskim odcinkiem do mety.

Artur z Wojtkiem wstali wcześnie rano, żeby autobusem dotrzeć do Courmayeur na start biegu CCC. Wobec niesprzyjających warunków ubrali się cieplej i wzięli dodatkowy bagaż, zwłaszcza Wojtek ;-). Ja z Tomkiem postanowiliśmy zrobić maly rekon. Zrobiliśmy pierwsze na trasie UTMB podejście z Les Houches na Le Delevret. Ostre ale bez przesady, wiadomo jednak, że tam nie ma co przesadzać z tempem, bo to dopiero poczatek trasy. Sił mieliśmy jeszcze sporo ale po skalkulowaniu czasu postanowiliśmy wracać, żeby zdążyć dotrzeć do Chamonix na start UTMB.

Atmosfera przedstartowa w Chamonix była rewelacyjna. Wzdłuż barierek wytyczających trasę powoli gromadziły się tłumy. Temperaturę podnosiła orkiestra bębniarzy przechadzająca się w okolicach miejsca startu. Planowany na 18:30 start został przesunięty, gdyż do mety zbliżał się najszybszy zawodnik CCC, który dzięki temu załapał sie na mega owacje. Tofol Castaner Bernat na skróconym do 85 km dystansie uzyskał czas 8h 57 min, na takiej trasie i w tych warunkach to prawdziwy kosmos, ale Hiszpanie od kilku lat mają bardzo mocną ekipę, nie wspominając o wielkim nieobecnym KJ ;-)

Potem już były emocje przed UTMB. Ze wzgledu na pogodę trasa zostala skrocona ze 166 km do 103 km, co wielu uczestników przyjęło z niezadowoleniem, ale względy bezpieczeństwa zawsze są dla organizatorów, a zwłaszcza dla sponsora tytularnego priorytetem. Podczas tegorocznej jubileuszowej 10 edycji warunki pogodowe były chyba najgorsze z wszystkich dotychczasowych.
Ostatni zawodnicy docierali na start. Przybiegł Tsuyichi Kaburaki, potem ekipa z teamu The North Face z Sebastianem Chaigneau i Lizzy Hawker na czele. Przeszedł też Piotrek Hercog, którego zaczepiłem życząc mu powodzenia na trasie. Organizatorzy poinformowali o bardzo trudnych warunkach w górach, o tym że obowiązkowo każdy ma mieć 4 a nie 3 warstwy odzieży i ostrzegali żeby nie zatrzymywać się w górnych partiach nawet na chwilę tylko napierać żeby nie zmarznąć. Egzotycznie przy tych słowach wyglądali zawodnicy z pierwszych rzędow odziani w krótkie spodenki i koszulki. Kilka chwil później przy dźwiękach "Conquest of paradise" Vangelis'a odliczanie i... wśród braw tlumu kibiców ruszył jeden z najbardziej kultowych biegów górskich świata. Emocje udzieliły się chyba wszystkim, fantastyczny moment.

W nocy nerwowo śledziliśmy postepy naszych. Piotrek Hercog od początku był w czolówce i na każdym punkcie przesuwał się coraz wyżej. Artur z Wojtkiem pokonywali kolejne etapy CCC. W nocy ponownie wyszliśmy na punkt kontrolny Les Houches, gdyż na zmienionej trasie był on na 72 km. Po obejrzeniu czołówki pojechaliśmy do Chamonix, gdzie wg. naszych obliczeń niebawem miał dotrzeć Artur. Chwilę jednak musieliśmy na niego zaczekać, tj. ok 2h ;-) Niesamowite było dla mnie to, że pomimo pory nocnej, sporo ludzi stało na ulicach bijąc brawo kolejno przelatującym zawodnikom. Ok 5 rano przybiegł Artur, zmęczony ale zadowolony. Wypiłem piwko za jego sukces. Kilka chwil później do mety dotarł François D'Haene - zwycięzca UTMB, ktory uzyskał czas 10h 32 min. Jak oni to robią???!!! ;-) Herci z czasem 12h 32 min. skończył na 15 pozycji, co jest najlepszym dotychczas wynikiem Polaków w tej imprezie. Na Wojtka niestety już nie doczekałem, zmieniliśmy się ponieważ musialem iść spać. Dotarł na metę ok. 9.00. Wszystkim należą się gratulacje za walkę i wygraną!

Zostaliśmy jeszcze do niedzieli, na oficjalne zakończenie imprezy. Pogoda zdecydowanie się poprawiłą, tak jakby na kilka dni zawodów ktoś postanowił zademonstrować ludziom ekstremalną stronę gór. Wrociłem z fantastycznymi wrażeniami. Za rok stanę na starcie UTMB, oby pogoda dopisała, obym mogł się przekonać czy pokonanie kultowych 166 km dookoła Mont Blanc jest w moim zasięgu...

... i jeszcze kilka fotek:


 
1,5h przed startem wzdłuż trasy wylotowej zagęszcza się:


Widok startu od strony zawodników, na ekranie po prawej było odliczanie:



Pogoda w niedzielę zdecydowanie poprawiła się:


Artur (Muztaghata) - FINISHER:


Herci zadowolony ze swojego wyniku - GRATULACJE!!! (wiem wiem..., muszę coś zrobić żeby nie zdegenerować kolan w przyszłym roku ;-)  ):

Tsuyoshi Kaburaki:


Sebastien Chaigneau (w tym roku niestety zrezygnował po 90 km):

Zwycięzca tegorocznej edycji UTMB François D'Haene:






The North Face team podpisuje plakaty, w środku Lizzy Hawker która w tym roku zwyciężyła UTMB wśród kobiet po raz 5:

Dlaczego?

Od jakiegoś czasu ludzie zadają mi pytania: Po co to robisz? Dlaczego? Co w tym jest?

Skłoniło mnie to do refleksji. Okazuje się, że dpowiedź jest dość prosta, nie wymagająca dogłębnej psychoanalizy ;-) choć łatwiej ją zrozumieć ludziom uprawiającym jakiś rodzaj aktywności. Nie chodzi tylko o zwyczajne zakodowane w genach "zaorywanie" się, o spełnianie potrzeby zmęczenia dla lepszego samopoczucia, choć w tym pewnie też tkwi część prawdy.

Na to pytanie łatwiej odpowiedzieć sobie samemu poprzez udział w różnych imprezach ultra. Zazwyczaj wczesniej czy później dopada mnie na trasie jakiś kryzys. Jeśli zbyt ostro zaczynam, tak że w pewnym momencie jestem bardzo wyczerpany, kryzys przynosi pytanie: co ja tu k...a robię? Przecież mógłbym w tym czasie siedzieć sobie w ogródku przy grillu popijając kolejne piwko. No tak, ale to jest zbyt proste i nie daje tego czegoś...

No właśnie - co jest tym czymś?

Tu dochodzimy do sedna sprawy. Znajdowanie się w ciąglym ruchu, chodzenie, a zwłaszcza bieganie, pozwala czlowiekowi czuć się zdecydowanie lepiej, daje zastzryk energii. Mowi się o endorfinach wytwarzanych podczas aktywności i pewnie bardzo dużo w tym racji. Do tego dochodzi uczucie spełnienia po osiągnięciu wyznaczonego celu, np. pokonaniu danego dystansu. Zawsze na koniec trasy w ramach zorganizowanych imprez ultra-biegowych odczuwam przypływ dodatkowej energii. Dostaję kopa. Bardzo lubię te momenty. Niesiony odnalezionymi niewiadomo gdzie pokładami energii, lecę przed siebie, odczuwając kolejny raz radość z czegoś niesłychanie ważnego - za kolejną barierą zmęczenia stać mnie na jeszcze więcej - to jest właśnie to COŚ!!! Nie ma tutaj najmniejszego znaczenia miejsce na którym jest się sklasyfikowanym na koniec, najważniejsze jest to, że kolejny raz pokonalem własne słabości.

piątek, 20 stycznia 2012

Jeszcze nie....

Właśnie ogłosili wyniki losowania - niestety przy takiej obsadzie trudno było się załapać i moje zgłoszenie zostało odrzucone. Mam nadzieję, że zostaną utrzymane zasady i w przyszłym roku będę mógł zarejestrować się bez losowania. Na UTMB 2013 zwiększono limit punktów z 5 do 7, ale już mam wystarczającą ich ilość. Pozostaje mi dalej intensywnie biegać, zająć się moim alternatywnym priorytetem ;-) i czekać w spokoju przez rok....
Z Polaków dostał się m.in. Piotrek Hercog, który wydaje mi się, że ma szanse na bardzo przyzwoity wynik. Wszystkim, którzy się dostali życzę udanych przygotowań i ukończenia tego fantastycznego biegu.