Tarawera Ultramarathon jest
jednym z dwunastu biegów tworzących cykl Ultra Trail World Tour. Biegi z tego
cyklu organizowane są na całym świecie w rejonach szczególnie cennych
przyrodniczo i krajobrazowo. Wybór Nowej Zelandii na miejsce takiej imprezy
wydaje się bardzo oczywisty. Tarawera odbywa się w sercu północnej wyspy Nowej
Zelandii, na terenach będących zagłębiem kultury maoryskiej, ponadto bogatych w
niezwykłe twory aktywności geotermalnej Ziemi. Trasa o długości blisko 103 km
prowadzi z Rotorua do Kawerau, w większości przepięknymi leśnymi ścieżkami
wiodącymi pomiędzy jeziorami Tikitapu (Blue), Okareka, Okataina i największym z
nich Tarawera. Na pierwszy rzut oka, po przeanalizowaniu profilu i przewyższeń
(+2755m/-3055m), wydała mi się dość łatwa. W rzeczywistości spora jej część
była całkiem „górska” i trudna technicznie. Stale padający deszcz przyczynił
się do powstania dużej ilości błota, a śliska nawierzchnia stanowiła dodatkowe
utrudnienie. Niemniej jak dla mnie opady deszczu przyniosły więcej korzyści niż
przeszkód. Głównie ze względu na to, że w lutym w Nowej Zelandii jest lato.
Temperatury w dzień dochodziły do blisko 30 st. C. Bieg w takich warunkach jest
dla nas, przyzwyczajonych do zimy, nie lada wyzwaniem. Dzięki opadom
temperatura spadła do ok. 20 st. C i była bardziej przyjazna do biegania.
Start biegu ma miejsce w
lesie Redwood w miejscowości Rotorua. Odbywa się rano o godz. 6:00, ok. 40 minut przed
wschodem słońca. Trudno zwrócić wtedy uwagę na rosnące w nim ogromne sekwoje. Na szczęście odbyłem tam
kilka wcześniejszych treningów, więc zdążyłem go trochę poznać. Przed samym
startem nieodłącznym elementem jest prezentacja maoryskiego tańca Haka. Jest to tradycyjny taniec bojowy,
który był wykonywany przez wojowników maoryskich przed bitwą, w celu ukazania
przeciwnikowi siły i przestraszenia go. Układ taneczno-wokalny zawiera przede
wszystkim groźne miny, z wytrzeszczaniem oczu i dotykaniem językiem brody, oraz
gesty i okrzyki. Występuje też wersja haki
powitalnej, bardziej spokojnej i wykonywanej przez mniejszą liczbę osób, którą
dane nam było obejrzeć podczas ceremonii powitania zawodników poprzedniego
dnia. Tuż po starcie wbiegliśmy do lasu Redwood. Dla łatwiejszego rozpoznania
kierunku przebiegu trasy na ścieżkach leżały patyczki fluoroescencyjne, a w
newralgicznych momentach ustawieni byli wolontariusze wskazujący właściwą
drogę. Duże wrażenie zrobiły na mnie okrzyki kibiców ustawionych wzdłuż trasy.
Najczęściej słychać było donośne „witajcie w lesie Redwood”. Po mniej więcej
pół godzinie zrobiło się w miarę widno, jednak gęste chmury powodowały, że
przez długi czas trzeba było korzystać ze światła czołówki. Po 16 km dotarłem
do Blue Lake. W miejscu gdzie się do niego dobiega stało bardzo dużo kibiców.
Ponownie wbiegałem do lasu, kiedy usłyszałem dochodzący z tłumu głos Anity. Nie
umawialiśmy się tutaj, ale udało Jej się dotrzeć, co było dla mnie miłą
niespodzianką. Po obiegnięciu jeziora dookoła dotarłem do drogi, na której
przeprowadzano kontrolę wyposażenia obowiązkowego, jakim była kurtka
przeciwdeszczowa. Chwilę dalej wbiegłem na pierwszy punkt kontrolny
zlokalizowany na plaży. Bardzo fajne było to, że na każdym punkcie, poza
napojami i przekąskami typowymi dla większości biegów, było sporo żeli
energetycznych. Organizatorzy dali też możliwość zostawienia w tym punkcie
czołówki, z czego skorzystałem. Następne kilka kilometrów wiodło łatwą drogą
publiczną do jeziora Okareka i dalej aż do punktu Millar Road na 23 km.
Zauważyłem wtedy, że punkty są zorganizowane tematycznie. Tutaj wolontariusze
byli przebrani za św. Mikołajów. Tworzyło to niepowtarzalny klimat, zwłaszcza
że uczestnicy tej zabawy bardzo się w nią angażowali. Od Millar Road zaczął się
najtrudniejszy technicznie odcinek, o górskim charakterze. Góry nie są tam
wysokie, jednak ścieżki są wąskie, kręte i skaliste i cały czas biegną raz w
górę raz w dół.
Trzeba było włożyć sporo wysiłku w pokonywanie tej części trasy. Miejscami
trzeba się też było przedzierać przez gęste zarośla, co stanowiło dodatkową
atrakcję. W punkcie Okataina Lodge (39 km) wymieniłem kilka sympatycznych zdań
z wolontariuszami, zatankowałem izotonik oraz żele i szybko ruszyłem dalej. Po
następnych 10 km dotarłem do Humphires Bay – pierwszego punktu kontrolnego nad
jeziorem Tarawera. Zapamiętałem go szczególnie. Kilkaset metrów przed nim
umieszczony był napis powitalny „wkraczasz do strefy pokoju”, wolontariusze
byli przebrani za hipisów, kobiety miały sukienki w kwiaty, a faceci spodnie
„dzwony”, kolorowe koszule i długie pejsy. Stał tam też samochód pomalowany w
barwne wzory z wyróżniającą się na masce pacyfką. Miałem wrażenie jakbym przez
chwilę znalazł się w innej rzeczywistości. Wszyscy byli bardzo pomocni i
uprzejmi. Pytali jak się czuję i czego mi potrzeba. Ktoś bardzo sprawnie
napełnił moje bidony. Szybko ruszyłem dalej na ostatnią część tego trudnego
odcinka, do punktu Tarawera Outlet (58 km). Byłem przekonany że to już tutaj
będzie meta biegu na 60 km i jednocześnie pierwszy punkt przepakowy oraz
miejsce gdzie umówiłem się z Anitą na support. Okazało się jednak, że musiałem
przebiec kolejne 5 km aby dotrzeć do Tarawera Falls. Tam rzeczywiście był duży
punkt, gdzie zgromadził się pokaźny tłum kibiców. W związku z ciągłymi opadami
postanowiłem nie zmieniać butów. Wiedząc że kolejne punkty będą oddalone od
siebie o maksymalnie 10 km , wymieniłem plecak biegowy na jeden bidon z ręcznym
uchwytem. Dalsza część trasy była znacznie łatwiejsza technicznie. Prowadziła
leśnymi drogami o niewielkim nachyleniu. Kolejny punkt Titoki był na ok 72 km.
Wolontariusze byli tam przebrani za lekarzy i pielęgniarki. Po krótkiej
przerwie pobiegłem lekko pagórkowatą drogą do położonego 8 km dalej punktu
Awaroa. W międzyczasie słońce zaczęło się przedzierać między chmurami i
natychmiast zrobiło się gorąco. Na szczęście po ok 40 minutach ponownie zaczęło
padać. W Awaroa gość przebrany za kowboja zachęcał do korzystania z możliwości
schłodzenia się. W tym celu nasączał gąbkę w lodowatej wodzie wypełniającej
beczkę, a następnie umieszczał na karku biegacza. Fajne było też to, że izotoniki
i woda w zbiornikach do napełniania bidonów były schłodzone dzięki umieszczaniu
w nich lodu. Z tego punktu trzeba było pokonać 5 km pętlę, aby ponownie do
niego powrócić. Pętla rozpoczyna się stromą wspinaczką pod gorę Awaroa a
następnie kończy szybkim zbiegiem do punktu wyjścia. Od tego miejsca do mety
jest ok 20 km, w miarę płaskimi drogami. Jest to najszybszy odcinek na całej
trasie. Pierwsze 10 km do Fisherman’s Bridge biegłem zachowawczo, oszczędzając
siły na właściwy finisz. Byłem też już dość zmęczony. Punkt Fisherman’s Bridge
był urządzony w stylu restauracji. Wolontariusze byli przebrani za kelnerów
obsługujących gości. Mieli długie fartuchy i przerzucone przez ramię serwety.
Przed punktem umieszczona była tablica z wyszczególnionym menu, w którym były:
piwo imbirowe, cola, izotoniki, woda i żele energetyczne. Na punkcie była już
Anita z przygotowanymi wcześniej napojami i jedzeniem. Nie za bardzo byłem już
w stanie coś jeść więc uzupełniłem płyny, chwilę odpocząłem i ruszyłem do mety,
do której miałem jedynie 10 km. W punkcie River Road nie zatrzymałem się.
Miałem dobrą prędkość i trochę picia w bidonie. Poza tym deszcz przybrał na
intensywności i miałem sporo frajdy biegnąc przez kałuże. Im bliżej było
Kawerau tym szybciej biegłem. Kilkaset metrów przed metą czekała na mnie Anita,
która podała mi flagę. Przekraczając metę dumnie prezentowałem nasze barwy
narodowe. Zrobiło to spore wrażenie na wielu osobach, co wiem z późniejszych
rozmów. Dotarłem do namiotu dla odpoczywających zawodników o po kilkunastu
minutach poczułem potworne zmęczenie, zwłaszcza w nogach. Musiałem poleżeć pół
godziny zanim ponownie wróciłem do siebie. Dominującym obrazem jaki pozostanie
mi w pamięci z tego biegu to leśna droga – droga przez góry, jeziora, wąwozy i
wodospady, las pełen drzewiastych paproci, będących symbolem Nowej Zelandii.
Było bajkowo.