fot. Jarosław Michalik

wtorek, 5 kwietnia 2016

TARAWERA ULTRAMARATHON 2016 - pierwsze wrażenia po biegu



Tarawera Ultramarathon jest jednym z dwunastu biegów tworzących cykl Ultra Trail World Tour. Biegi z tego cyklu organizowane są na całym świecie w rejonach szczególnie cennych przyrodniczo i krajobrazowo. Wybór Nowej Zelandii na miejsce takiej imprezy wydaje się bardzo oczywisty. Tarawera odbywa się w sercu północnej wyspy Nowej Zelandii, na terenach będących zagłębiem kultury maoryskiej, ponadto bogatych w niezwykłe twory aktywności geotermalnej Ziemi. Trasa o długości blisko 103 km prowadzi z Rotorua do Kawerau, w większości przepięknymi leśnymi ścieżkami wiodącymi pomiędzy jeziorami Tikitapu (Blue), Okareka, Okataina i największym z nich Tarawera. Na pierwszy rzut oka, po przeanalizowaniu profilu i przewyższeń (+2755m/-3055m), wydała mi się dość łatwa. W rzeczywistości spora jej część była całkiem „górska” i trudna technicznie. Stale padający deszcz przyczynił się do powstania dużej ilości błota, a śliska nawierzchnia stanowiła dodatkowe utrudnienie. Niemniej jak dla mnie opady deszczu przyniosły więcej korzyści niż przeszkód. Głównie ze względu na to, że w lutym w Nowej Zelandii jest lato. Temperatury w dzień dochodziły do blisko 30 st. C. Bieg w takich warunkach jest dla nas, przyzwyczajonych do zimy, nie lada wyzwaniem. Dzięki opadom temperatura spadła do ok. 20 st. C i była bardziej przyjazna do biegania.

Start biegu ma miejsce w lesie Redwood w miejscowości Rotorua. Odbywa się rano o godz. 6:00, ok. 40 minut przed wschodem słońca. Trudno zwrócić wtedy uwagę na rosnące w nim ogromne sekwoje. Na szczęście odbyłem tam kilka wcześniejszych treningów, więc zdążyłem go trochę poznać. Przed samym startem nieodłącznym elementem jest prezentacja maoryskiego tańca Haka. Jest to tradycyjny taniec bojowy, który był wykonywany przez wojowników maoryskich przed bitwą, w celu ukazania przeciwnikowi siły i przestraszenia go. Układ taneczno-wokalny zawiera przede wszystkim groźne miny, z wytrzeszczaniem oczu i dotykaniem językiem brody, oraz gesty i okrzyki. Występuje też wersja haki powitalnej, bardziej spokojnej i wykonywanej przez mniejszą liczbę osób, którą dane nam było obejrzeć podczas ceremonii powitania zawodników poprzedniego dnia. Tuż po starcie wbiegliśmy do lasu Redwood. Dla łatwiejszego rozpoznania kierunku przebiegu trasy na ścieżkach leżały patyczki fluoroescencyjne, a w newralgicznych momentach ustawieni byli wolontariusze wskazujący właściwą drogę. Duże wrażenie zrobiły na mnie okrzyki kibiców ustawionych wzdłuż trasy. Najczęściej słychać było donośne „witajcie w lesie Redwood”. Po mniej więcej pół godzinie zrobiło się w miarę widno, jednak gęste chmury powodowały, że przez długi czas trzeba było korzystać ze światła czołówki. Po 16 km dotarłem do Blue Lake. W miejscu gdzie się do niego dobiega stało bardzo dużo kibiców. Ponownie wbiegałem do lasu, kiedy usłyszałem dochodzący z tłumu głos Anity. Nie umawialiśmy się tutaj, ale udało Jej się dotrzeć, co było dla mnie miłą niespodzianką. Po obiegnięciu jeziora dookoła dotarłem do drogi, na której przeprowadzano kontrolę wyposażenia obowiązkowego, jakim była kurtka przeciwdeszczowa. Chwilę dalej wbiegłem na pierwszy punkt kontrolny zlokalizowany na plaży. Bardzo fajne było to, że na każdym punkcie, poza napojami i przekąskami typowymi dla większości biegów, było sporo żeli energetycznych. Organizatorzy dali też możliwość zostawienia w tym punkcie czołówki, z czego skorzystałem. Następne kilka kilometrów wiodło łatwą drogą publiczną do jeziora Okareka i dalej aż do punktu Millar Road na 23 km. Zauważyłem wtedy, że punkty są zorganizowane tematycznie. Tutaj wolontariusze byli przebrani za św. Mikołajów. Tworzyło to niepowtarzalny klimat, zwłaszcza że uczestnicy tej zabawy bardzo się w nią angażowali. Od Millar Road zaczął się najtrudniejszy technicznie odcinek, o górskim charakterze. Góry nie są tam wysokie, jednak ścieżki są wąskie, kręte i skaliste i cały czas biegną raz w górę raz w dół. Trzeba było włożyć sporo wysiłku w pokonywanie tej części trasy. Miejscami trzeba się też było przedzierać przez gęste zarośla, co stanowiło dodatkową atrakcję. W punkcie Okataina Lodge (39 km) wymieniłem kilka sympatycznych zdań z wolontariuszami, zatankowałem izotonik oraz żele i szybko ruszyłem dalej. Po następnych 10 km dotarłem do Humphires Bay – pierwszego punktu kontrolnego nad jeziorem Tarawera. Zapamiętałem go szczególnie. Kilkaset metrów przed nim umieszczony był napis powitalny „wkraczasz do strefy pokoju”, wolontariusze byli przebrani za hipisów, kobiety miały sukienki w kwiaty, a faceci spodnie „dzwony”, kolorowe koszule i długie pejsy. Stał tam też samochód pomalowany w barwne wzory z wyróżniającą się na masce pacyfką. Miałem wrażenie jakbym przez chwilę znalazł się w innej rzeczywistości. Wszyscy byli bardzo pomocni i uprzejmi. Pytali jak się czuję i czego mi potrzeba. Ktoś bardzo sprawnie napełnił moje bidony. Szybko ruszyłem dalej na ostatnią część tego trudnego odcinka, do punktu Tarawera Outlet (58 km). Byłem przekonany że to już tutaj będzie meta biegu na 60 km i jednocześnie pierwszy punkt przepakowy oraz miejsce gdzie umówiłem się z Anitą na support. Okazało się jednak, że musiałem przebiec kolejne 5 km aby dotrzeć do Tarawera Falls. Tam rzeczywiście był duży punkt, gdzie zgromadził się pokaźny tłum kibiców. W związku z ciągłymi opadami postanowiłem nie zmieniać butów. Wiedząc że kolejne punkty będą oddalone od siebie o maksymalnie 10 km , wymieniłem plecak biegowy na jeden bidon z ręcznym uchwytem. Dalsza część trasy była znacznie łatwiejsza technicznie. Prowadziła leśnymi drogami o niewielkim nachyleniu. Kolejny punkt Titoki był na ok 72 km. Wolontariusze byli tam przebrani za lekarzy i pielęgniarki. Po krótkiej przerwie pobiegłem lekko pagórkowatą drogą do położonego 8 km dalej punktu Awaroa. W międzyczasie słońce zaczęło się przedzierać między chmurami i natychmiast zrobiło się gorąco. Na szczęście po ok 40 minutach ponownie zaczęło padać. W Awaroa gość przebrany za kowboja zachęcał do korzystania z możliwości schłodzenia się. W tym celu nasączał gąbkę w lodowatej wodzie wypełniającej beczkę, a następnie umieszczał na karku biegacza. Fajne było też to, że izotoniki i woda w zbiornikach do napełniania bidonów były schłodzone dzięki umieszczaniu w nich lodu. Z tego punktu trzeba było pokonać 5 km pętlę, aby ponownie do niego powrócić. Pętla rozpoczyna się stromą wspinaczką pod gorę Awaroa a następnie kończy szybkim zbiegiem do punktu wyjścia. Od tego miejsca do mety jest ok 20 km, w miarę płaskimi drogami. Jest to najszybszy odcinek na całej trasie. Pierwsze 10 km do Fisherman’s Bridge biegłem zachowawczo, oszczędzając siły na właściwy finisz. Byłem też już dość zmęczony. Punkt Fisherman’s Bridge był urządzony w stylu restauracji. Wolontariusze byli przebrani za kelnerów obsługujących gości. Mieli długie fartuchy i przerzucone przez ramię serwety. Przed punktem umieszczona była tablica z wyszczególnionym menu, w którym były: piwo imbirowe, cola, izotoniki, woda i żele energetyczne. Na punkcie była już Anita z przygotowanymi wcześniej napojami i jedzeniem. Nie za bardzo byłem już w stanie coś jeść więc uzupełniłem płyny, chwilę odpocząłem i ruszyłem do mety, do której miałem jedynie 10 km. W punkcie River Road nie zatrzymałem się. Miałem dobrą prędkość i trochę picia w bidonie. Poza tym deszcz przybrał na intensywności i miałem sporo frajdy biegnąc przez kałuże. Im bliżej było Kawerau tym szybciej biegłem. Kilkaset metrów przed metą czekała na mnie Anita, która podała mi flagę. Przekraczając metę dumnie prezentowałem nasze barwy narodowe. Zrobiło to spore wrażenie na wielu osobach, co wiem z późniejszych rozmów. Dotarłem do namiotu dla odpoczywających zawodników o po kilkunastu minutach poczułem potworne zmęczenie, zwłaszcza w nogach. Musiałem poleżeć pół godziny zanim ponownie wróciłem do siebie. Dominującym obrazem jaki pozostanie mi w pamięci z tego biegu to leśna droga – droga przez góry, jeziora, wąwozy i wodospady, las pełen drzewiastych paproci, będących symbolem Nowej Zelandii. Było bajkowo.










1 komentarz:

  1. Ech,bajkowo.Super pomysł z przebieraniem się.Raz takie coś widziałem na KBLu gdy dwóch wolontariuszy przebrało się za prorosyjskich rebeliantów ;)

    OdpowiedzUsuń